Piękna złotniczanka
Niegdyś w Lublinie w kamienicy przy ulicy Złotej 4 mieszkał złotnik. Miał on przepiękną córkę o imieniu Helenka (a może Tereska). Dziewczyna o niezwykłej urodzie miała wielu adoratorów, zarówno wśród młodszych jak i starszych panów. Była ona jednocześnie oczkiem w głowie tatusia, który zrobiłby wszystko dla swojej córeczki. Ojciec był głuchy na plotki przynoszone przez okoliczne kobiety, które nieustannie donosiły o bezwstydnym prowadzeniu się dziewczyny. Rzeczywiście, liczni wielbiciele podczas nocnych schadzek wchodzili jedną a wychodzili drugą bramą, w ten sposób nie spotykali siebie nawzajem. Jedynym świadkiem nocnych schadzek był kogucik na Wieży Trynitarskiej, który po dziś dzień pieje, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż.
Czarna Inez
Legenda ta związana jest ze słynnym lubelskim katem, który cieszył się ogromnym poważaniem wśród mieszkańców Lublina. To on, w podarowanej mu za jego zasługi kamienicy przy ulicy Rybnej, założył dom uciech. Miejsce to pełne było muzyki, śmiechów i wesołej zabawy. Nie brakowało również pięknych kobiet z różnych stron świata. Pewnego razu pojawiła się tam śliczna dziewczyna o czarnych włosach. Była to niezwykła tancerka, której nadano przydomek Czarna Inez. Rozkochała w sobie wielu mężczyzn, łamiąc przy okazji chłodne serce kata. Mimo próśb by została jego wybranką, ta konsekwentnie odmawiała. Któregoś razu, kat w przypływie rozpaczy odebrał tancerce życie. Błąkał się po tym zdarzeniu po ulicach Lublina, nawołując swoją Inez. W końcu sam zniknął. Mieszkańcy Rybnej poświadczają, że nocami można spotkać na tej ulicy dziwną parę, czule się do siebie przytulającą.
Nieszczęsna Rusałka
Przedstawienia letniego teatru w Lublinie przyciągały tłumy ludzi. Pewnego razu wybrał się na takie przedstawienie chłopak o imieniu Józio. Jego uwagę przyciągnęła cyrkowa artystka o kruczoczarnych włosach i pięknych oczach, które wprost go oczarowały. Na imię jej było Inez. Dziewczyna zatrzymała się w Lublinie wraz z przejezdną grupą akrobatów. Odwzajemniała ona uczucie Józia i oboje spędzali ze sobą dużo czasu. Niestety, moment rozstania nadchodził nieubłaganie. Inez była gotowa pozostać z ukochanym. Józio jednakże obawiał się przedstawienia akrobatki mamie. Zawód, który wykonywała dziewczyna nie cieszył się bowiem dobrą reputacją. Dlatego też Józio wykręcał się jak mógł. Owszem, zapewniał on Inez o swojej tęsknocie i uczuciu, ale zachęcał ją raczej do realizowania swojej akrobatycznej kariery. Dziewczyna wszystko dobrze zrozumiała. W przypływie rozpaczy, podczas ostatniego występu zamiast chwycić się za trapez, spadła w dół. Zginęła na miejscu. Mówią, że dusza samobójczyni zamieniła się w rusałkę. Po dziś dzień w Lublinie istnieje dzielnica o nazwie Rusałka, gdzie od czasu do czasu słychać jęki i westchnienia, a w letnie noce znikają tam w tajemniczych okolicznościach mężczyźni na całe dnie i noce.
Na początku był lin
Pewnego słonecznego majowego, a może lipcowego dnia, nad Bystrzycę zawitał sam król Kazimierz Wielki. Korzystając z pięknej pogody wybrał się on na polowanie. Zabłądził jednak w puszczy i dotarł do bezimiennej osady. Gdy spostrzegł przy brzegu rybaków, zapytał ich o nazwę grodu. Ci nie potrafili odpowiedzieć na jego pytanie, sami bowiem nie znali na nie odpowiedzi. Król wpadł na pewien pomysł. Nakazał rybakom zarzucić sieci oświadczając, że miejsce przyjmie nazwę od pierwszej ryby wyłowionej z Bystrzycy. W sieci znalazły się jednak dwie ryby, szczupak i lin. Z tego powodu między rybakami wywiązała się sprzeczka, która szybko została rozwiązana przez króla. Uznał on, że rozwiązanie sporu ‘szczupak lub lin’ jest proste. Ponieważ szczupak to ryba drapieżna, a lin cechuje się łagodnością, mieszkańcy osady powinni raczej posiadać cechy lina. Król podsumował: ‘Niech ten wasz gród lub-linem się zwie’. Po tym, usatysfakcjonowany wyjechał z Lublina.
Sen Leszka Czarnego
Przenieśmy się do roku 1282. Wtedy to na Lubelszczyźnie panoszyli się Litwini i Jadźwingowie. Leszek Czarny, książę krakowski, zdecydował wyruszyć miastu na pomoc. Na wieść, że nadciąga tak potężny władca, wrogowie przestraszyli się i uciekli. Droga Leszka Czarnego była długa i męcząca. Zmęczony książę wahał się czy wrócić do Krakowa czy kontynuować pogoń. Jak głosi legenda, władca zdrzemnął się pod dębem i wtedy też miał mu się przyśnić Święty Michał Archanioł, który wręczył mu miecz i polecił gonić za wrogiem. Książę tak właśnie zrobił. Litwini i Jadźwingowie ponieśli z jego ręki ogromną klęskę. Dąb, pod którym śnił Leszek Czarny został ścięty, a jego pień posłużył jako podstawa pod ołtarz w ufundowanej przez władcę świątyni – lubelskiej farze. Legendarna świątynia co prawda już nie istnieje, ale pozostał po niej plac, zwany Placem po farze.
Jak Boczarski na młynie
Mieszkańcy ulicy Bernardyńskiej najlepiej wiedzą, że w bezksiężycowe a wietrzne noce lepiej omijać Pałac Sobieskich. Dzieją się tam bowiem tajemnicze i przerażające rzeczy. Skrzypiące schody, trzaskające drzwi, otwierające się nagle okna czy odgłosy kroków w ciemnych korytarzach – to tylko niektóre z dziwnych zdarzeń mających tam miejsce. Wszystko to związane jest z osobą lubelskiego prawnika Dominika Boczarskiego, który w przeszłości zakupił zabudowania popadającego w ruinę pałacu po Sobieskich aby urządzić tam potem młyn. Wybudował więc wieżę i ustawił skrzydła wiatraka poziomo, co niestety uniemożliwiło ich poruszanie się. Boczarski szybko zbankrutował i podobno wciąż nawiedza to miejsce. Do dziś w Lublinie funkcjonuje związane z tym powiedzenie ‘wyjść jak Boczarski na młynie’.
Kamień nieszczęścia
Kamień nieszczęścia to legendarny kamień znajdujący się obecnie na rogu ulicy Jezuickiej, na wprost Bramy Trynitarskiej. Krąży o nim wiele historii i podobno przynosi nieszczęście tym, którzy go dotkną. Pochodzi on prawdopodobnie ze Sławinka pod Lublinem. Na początku XV wieku znajdował się na placu Bernardyńskim, dawnym placu Straceń. Służył za podstawę pod pień dębowy, który ociekał krwią skazańców. Pasmo nieszczęść zaczęło się od ścięcia przez kata niewinnego człowieka. Katowski topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom, który jest widoczny po dziś dzień. Potem kamień znalazł się na placu przy ul. Rybnej. Pewnego dnia przechodziła tamtędy kobieta z obiadem dla męża. Potknęła się ona o kamień i zupa, którą niosła rozlała się na niego. Zapach zupy przyciągnął psy, które po oblizaniu kamienia padły nieżywe. Od tego zdarzenia plac nosi nazwę Psia Górka. Innym razem kamień oślepił murarza, który uderzył w niego zawzięcie. Z kolei w czasie wojny, gdy Niemcy bombardowali miasto, najbardziej ucierpiały okolice znajdujące się w okolicy kamienia. Te i wiele innych nieszczęść zdarzyło się za sprawą nieszczęsnego kamienia. Lepiej trzymać się od niego z dala.
Tajemniczy skarb
Przenieśmy się w wyobraźni do XV wieku. Polskie ziemie były wtedy wolne, a miastami władali rajcy miejscy. Za opiekuna ojczyzny uważany był Bóg. Mieszkańcy Lublina pragnęli więc wybudować w Lublinie świątynię w podzięce za Jego opiekę. Do miasta przybyli mnisi bernardyńscy, a ziemia pod budowę zespołu bernardyńskiego została przekazana przez Jakuba Kwantę. Szybko rozpoczęto budowę świątyni. Niestety brakowało środków na jej ukończenie, a znalezienie sponsorów okazało się niezwykle trudne. Pewnej wietrznej i burzowej jesiennej nocy przed ratuszem pojawił się tajemniczy wóz. Zaprzęgnięty był w dwa woły, ale nigdzie nie było widać woźnicy. Na wozie znajdowała się skrzynia z drogocennymi kamieniami oraz list z poleceniem by za przekazane skarby dokończyć budowę świątyni. Wszyscy obecni przy zdarzeniu byli ogromnie zadziwieni, a po chwili wóz zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. W ten sposób, dzięki tajemniczemu skarbowi, udało się dokończyć budowę kościoła oraz klasztoru, które po dziś dzień znajdują się w sąsiedztwie placu wolności. Reszta skarbu została ukryta w ratuszu. Legendarną skrzynię można zobaczyć na własne oczy w jednym z klasztornych korytarzy.
Podanie o ojcu Ruszlu
Ojciec Ruszel był człowiekiem o wielkim miłosierdziu i rozumie. Jako dobry i pobożny dominikanin cieszył się poważaniem wśród współbraci, a także mieszkańców Lublina. Już za życia uważano go za świętego. Po śmierci, w tajemniczych okolicznościach zniknęło jego ciało. W następstwie tego zdarzenia działy się nadprzyrodzone zjawiska, niezrozumiałe dla ludzi. Duch ojca Ruszla zaczął nawiedzać klasztor. Z czasem, cień ludzkiej postaci odprawiającej mszę lub grającej na organach w kościele oo. Dominikanów nikogo już nie dziwił.
Gdy po prawie 250 latach kościół został zajęty przez władze rosyjskie, rozkładającą ręce zjawę ujrzał również jeden z żołnierzy. Nie wahając się, strzelił do niej, a ta zniknęła za ścianą. Na polecenie komisji śledczej odmurowano ścianę i wtedy też znaleziono szczątki ojca Ruszla. Jasne stało się wtedy, że braciszkowie zainscenizowali wniebowzięcie dominikanina by podnieść jego cnoty. Widocznie, pokorna dusza ojca Ruszla przez wszystkie lata chciała ujawnić prawdę. Z chwilą odmurowania ściany zjawa więcej się nie ukazała.
Legenda o relikwiarzu i złodzieju
W kościele oo. Dominikanów na Starym Mieście znajdował się niegdyś słynący z cudów relikwiarz z cząstką Krzyża Świętego. Kaplicę z relikwiami nawiedzały rzesze wiernych. Pewnego razu do Lublina przybył kupiec Henryk z Gdańska. Liczył on na udane zakupy i kontakty handlowe. Na pytanie co warto zobaczyć w Lublinie uzyskał poradę, że warto odwiedzić świątynię i cudami słynący relikwiarz. Gdy zakończył już interesy w Lublinie, po zmroku udał się do wskazanego kościoła. Był ostatnim z odwiedzających. Do głowy wpadł mu pomysł by ukradkiem wywieźć relikwie do Gdańska. Zabrał więc relikwiarz i wybrał się w drogę powrotną. Jednakże w okolicach miejskiej szubienicy konie zatrzymały się i nie chciały ruszyć dalej. Henryk zawrócił wóz i odłożył na miejsce skradziony relikwiarz. Natomiast w miejscu gdzie zawrócił wóz ufundował drewniany kościółek. Znajduje się tam obecnie murowany kościół akademicki przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II.
O wielkiej lubości Zofii Filipowiczowej czary czyniącej i za czary skazanej
Zofia Filipowiczowa była ubogą, troskliwą i staranną służącą u Pana Podlodowskiego w Kozicach. Mimo różnicy wieku żywiła uczucie wobec gospodarza, a on sam miał słabość do czeladnej. Zofia chciała za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Nieustannie szukała pomocy u okolicznych guślarek, a ich rady zdawały się skutkować. Niestety Pan Podlodowski podupadał na zdrowiu i wkrótce zmarł. Nowym właścicielem gospodarstwa został jego syn, Jan. Bezskuteczne okazały się próby Zofii przywiązania do siebie młodego pana. Gospodarstwo nawiedzały liczne nieszczęścia, a przebiegła Zofia próbowała coraz to nowych czarodziejskich sztuczek. Jan zrozumiał, że przyczyną wszystkich niepowodzeń oraz śmierci jego ojca winna była Zofia i inne czarownice. Zostały one w końcu postawione przed sądem wójtowskim w Lublinie i skazane na trzykrotne próby tortur. Spotkało się to ze sprzeciwem duchownych i znamienitych obywateli Lublina. W wyroku sądu miejskiego z 1640 roku można przeczytać: „Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą”.
Lubelski Żmij
Dawno temu, na wzgórzu, na którym znajduje się Stare Miasto, rósł gaj dębowy. Było to miejsce, w którym Słowianie oddawali cześć swoim bogom. Jednym z nich był tajemniczy i opiekuńczy Żmij. Ci, którzy go widzieli, opowiadali, że jest to gad z jedną parą nóg, łapami uzbrojonymi w szpony, skrzydłami i trzema głowami osadzonymi na długich szyjach. Wymachiwał on długim wężowatym ogonem okrytym łuskami i zakończonym jadowitym grotem. Wierzono, że jest on władcą żmij strzegącym sprawiedliwości oraz opiekującym się wodami i zasiewami. Niedawno, na ulicy Żmigród podczas prac budowlanych w Izbie Drukarskiej, miało miejsce niezwykłe znalezisko. Wykopano tam tajemnicze rzeźby głów. Miejsce, w którym to się stało, znajduje się na stoku wzgórza opadającego w dół doliny Bystrzycy. Tereny te od zawsze nazywane były Żmigrodem, co oznacza gród żmija. Widocznie to tutaj mieszkał Żmij, a odnalezione tajemnicze rzeźby przedstawiają głowy tego legendarnego gada. Wizerunek Lubelskiego Żmija do dziś zdobi najważniejsze zabytki miasta.
Anioł Zapomnienia
Ponad 400 lat temu, żył w Lublinie Salomon Luria, zwany Maharszalem – naczelny rabin Lublina i wielki znawca prawa żydowskiego. Miał on ucznia, którego żona zmarła w młodym wieku. Młodzieniec opłakiwał ukochaną przez wymagane 7 dni, ale gdy żałoba minęła wciąż był zrozpaczony. Pewnego razu Maharszal zapytał o powód tego smutku. Chłopak odparł, że tuż przed śmiercią żona kazała mu obiecać, że nie ożeni się ponownie. Jednakże, wciąż młody chłopak bardzo pragnął mieć rodzinę i dzieci. W swej mądrości rabin zapewnił mężczyznę, że pomimo wcześniej złożonej obietnicy, może on ponownie się ożenić. Niestety, tuż przed ślubem, człowiek ten niespodziewanie zmarł. Podczas pogrzebu Maharszal napisał na kartce: ‘Postanawiam w imię Tory, że ten człowiek ma powrócić do mnie,’ po czym podpisał swoje pismo i umieścił je w ręce zmarłego. Po tym zdarzeniu, jak gdyby nic się nie stało, młodzieniec owinięty w żałobny całun widziany był na ulicach miasta. Żadna kobieta nie chciała jednak zgodzić się na ślub z kimś, kto powstał z grobu. Widząc to, Maharszal wezwał Anioła Zapomnienia i poprosił o zatarcie pamięci o tym zdarzeniu w świadomości mieszkańców Lublina. Tak też się stało. Młodzieniec po pewnym czasie ponownie się ożenił. Założył rodzinę, a jego dzieci studiowały Torę.
Jak powstał kościół powizytkowski
Dzień 15 lipca 1410 zapisał się bardzo wymownie w historii Polski. Wtedy to stoczyła się jedna z największych bitew średniowiecznej Europy, Bitwa pod Grunwaldem, w której polsko-litewskie wojska odniosły zwycięstwo nad Krzyżakami. Radość Władysława Jagiełły, najwyższego księcia litewskiego, po wygranej bitwie była tak wielka, że postanowił wybudować kościół jako wotum wdzięczności za odniesiony sukces. Wpadł na pomysł by jeńcy krzyżaccy zamknięci w lochach na zamku, zamiast siedzieć bezczynnie, zrobili coś pożytecznego. Zaangażowano ich więc do budowy kościoła. Ponieważ wierzono, że to święta Brygida przewidziała upadek zakonu krzyżackiego, do wybudowanego kościoła zaproszono pobożne i mądre Brygidki. Pochodziły one z Gdańska, a przewodziła im wykształcona księżniczka Brygida. W XIX wieku siostry powędrowały dalej, a w klasztorze przy kościele na krótko pojawił się również zakon Wizytek. Po dziś dzień, Kościół Rektoralny Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny Zwycięskiej nazywa się wymiennie pogrunwaldzkim, pobrygidkowskim czy powizytkowskim.
Jak z powodu naleśników wybuchł wielki pożar
Był piękny majowy dzień roku 1575. W Lublinie w najlepsze trwały przygotowania do uroczystości świętego Stanisława. Lubelskie mieszczki gotowały, piekły i smażyły, tak aby wszystko smakowało jak najlepiej, a ich mężowie rozstawiali na ulicach stragany. W powietrzu unosił się zapach bzów i smakowitych wypieków. Po niezwykle męczącym dniu, wszyscy poszli spać. Tylko mieszczka Jadwiga do późna smażyła naleśniki. Miała bowiem świetny przepis i uważała, że im więcej naleśników usmaży, tym więcej sprzeda. Jednakże, zmęczenie dało się we znaki również jej. Nawet nie zauważyła kiedy zasnęła przy pieczeniu naleśników, które niedopilnowane, zaczęły się palić. Szybko rozprzestrzeniające się płomienie zajęły drewniane domy, kamienice, ratusz, mury obronne, kościoły i klasztory. Pożar okazał się niezwykle trudny do ugaszenia, a zniszczenia były ogromne. Jednakże, mieszkańcy postanowili odbudować miasto by było jeszcze piękniejsze. Zmotywowani, wzięli się do pracy i na miejscu zniszczeń powstały piękne budynki z różnokolorowymi ścianami i płaskorzeźbami w stylu renesansowym.
Jak Lublin cudownie ocalał z pożaru
2 czerwca 1719 roku nad Lublinem rozszalała się straszna burza, wiał silny wiatr a pioruny trzaskały niemiłosiernie jeden za drugim. Tak oto, od uderzenia pioruna zapalił się jeden z drewnianych domów w dzielnicy żydowskiej na podzamczu. Pożar szybko zaczął się rozprzestrzeniać w okolice ulicy Kowalskiej, a następnie w kierunku klasztoru oo. Bonifratów i Krakowskiego Przedmieścia, co wywołało panikę wśród mieszkańców. Wszędzie było słychać pełne przerażenia krzyki. W tej sytuacji, zainterweniować postanowili lubelscy dominikanie. Zakonnicy wyszli na ulice z relikwiami Drzewa Krzyża Świętego, modląc się pobożnie o wybawienie miasta od ognia. W istocie, pioruny niebawem ucichły i zaczął padać ulewny deszcz, który ugasił niszczący pożar. Po dziś dzień, wydarzenie to jest jednym z najbardziej znanych kataklizmów w świadomości Lublinian. W bazylice dominikanów po prawej stronie wejścia znajduje się obraz przedstawiający cudownie zatrzymany pożar. Niestety, znajdujące się w Lublinie przez sześćset lat łaskami słynące relikwie zostały skradzione w roku 1991 i do tej pory ich nie odnaleziono.